maj 07 2005

"Recenzje"(3) - "Mighty ReArranger" - Robert...


Komentarze: 10

Wszystkich, którzy liczą na moją nieprzychylną recenzję jakiegoś albumu niestety muszę głęboko rozczarować. Wiem, że o wiele prościej się pisze o płytach dobrych niż tych z niższej półeczki, ale taki mam rozkład. W planach mam na razie jeszcze dwie płyty. Oby dwie świetne. Potem pomyślę nad dalszymi recenzjami. Na razie jednak skoncentrujmy się na rzeczy właściwej, czyli na albumie. A album to niezwykły…

 

Przede wszystkim muszę pochwalić się, iż zamówiony został przeze mnie w dniu premiery, a dostałem go 2 dni po (ale to się nie liczy J). Było warto. Dostałem w swoje rączki cudowną, kolorową tekturę. Otwierając ją zdziwiłem się jeszcze bardziej: Do tekturki przyklejona była jeszcze bardziej kolorowa i ciekawie pomyślana książeczka. Na samym końcu znalazłem białą, najzwyklejszą kopertkę, w której schowany był kawałek plastiku pochłaniający całą moją duszę.

 

Na samym początku muszę określić jaka to płyta. Tak więc wydaje mi się, iż jest to rock z domieszka bluesa połączony z kawałkiem dobrych efektów rodem z Dalekiego Wschodu. Robert Plant nigdy nie krył swoich fascynacji muzyką arabską i kulturą orientalną. I tego tutaj nie brakuje. Zaczyna się tak jak się zacząć powinno. Bongosy i gitara akustyczna, smyki… I naprawdę dobry głos Planta – taki przeszywający. „Another Tribe” rozpoczyna jeden z najważniejszych albumów tego roku. Jestem tego pewien. Grupa, z którą śpiewa główny bohater – Strange Sensation – prezentuje się na całej płycie fenomenalnie. Piosenka przechodzi w ciszę, a potem jakiś krótki efekt i ten rytm perkusji, który zostaje w pamięci na bardzo długo. Wspaniały bas i naprawdę fenomenalny wokal. Porywający refren już na dobre pozwala oswoić się z tą płytą. „Shine It All Around” wprowadza nas do wspaniałego ogrodu. Z którego żal wyjść… Ale zawsze można wejść jeszcze raz. Albumem absolutnie nie można się nudzić. Zawiera bardzo dużo różnego rodzaju treści muzycznych, a jednak jest spójny i, co szybko można zauważyć, jakoś szybko się kończy. Wciąga! I o to chodziło. W niektórych momentach można dosłyszeć brzmienia zeppelinowe. Np. we „Freedom Fries” – ten motyw gitarowy i gra sekcji rytmicznej sprawia, że trzeba zajrzeć do książeczki czy tam przypadkiem nie widnieje nazwisko Jimmiego Page’a  lub Johna Paula Jones’a. Niestety… nie. Wokalista zapuszcza się też w rejony psychodelii. Mocno elektroniczny „Tin Pan Valley” robi piorunujące wrażenie. Szept Planta docierający do słuchacza, niczym ukłucie igły przeradza się w mocny, hard rockowy refren z tym łatwo rozpoznawalnym krzykiem Planta. Cudeńko. Z każdym utworem utwierdzamy się, że jest płyta genialna. Tak – to właściwe słowo – genialna. A potem… nie – to nie „Bron-Y-Aur Stomp”– ale brzmienie gitary akustycznej takie samo. I fenomenalny śpiew – przez cały czas. Nie odczuwa się przemijających lat Planta. Śpiewa w ten sposób, aby nie było to dostrzegalne.  Kapitalny „The Enchanter” zawiera w sobie wszystko to czego oczekujemy od Planta - wspaniała kompozycja zawierający ciekawy motyw gitarowy, wokal, od którego nie można się oderwać, wpadający w ucho refren i jedyna na tym albumie dłuższa solówka… Potem zatrzymanie, efekty w stylu… techno? Techno w połączeniu z orientem? No cóż – na każdym kroku Plant udowadnia nam, że potrafi pisać oryginalnie, współcześnie, a jednak „plantowo” – i za to cenię tą płytę najbardziej.

Potem otrzymujemy typowo rockowo-arabski „Takamba”. „Dancing In Heaven” to jeden z moich faworytów na tej płycie. Nie sięgajcie do książeczki – to nie Page na gitarze, choć znów to brzmienie akustyczne tak łudząco podobne. Co jakiś czas gitarzysta serwuje nam efekcik slajdowy, który w „przytulny” sposób wkomponowuje się w całość. Jeśli w przypadku „Takamby” mowa była o rocku arabskim, to „Somebody Knocking” to typowa muzyka arabska, natomiast „Let The Four Winds Blow” można by z powodzeniem wsadzić do westernu. Ta partia gitary i perkusji robi swoje J.

Następnie utwór tytułowy. Kulminacja całego albumu. Kulminacja na końcu? Hm… u Planta wszystko jest możliwe. I te bluesowe partie fortepianu – chciałoby się żeby kawałek trwał  przynajmniej z 15 minut… Fantastyczny transowy refren. Sami się wyrywacie do śpiewu z Plantem. Wiem po sobie – gwarantuję super emocje J. Czy mogło zabraknąć harmonijki ustnej na płycie Planta? Oczywiście, że nie – pojawia się w niektórych momentach. Pod koniec utworu następuje uwypuklenie perkusji… i znowu fortepian – bomba. W tym momencie chciałoby się wyłączyć płytę. Tymczasem Plant serwuje nam na koniec króciutką miniaturkę nagraną jakby w piwnicy jakiegoś domu w Maroko. Skomplikowanego tekstu tam nie ma, wiec możecie wrzeszczeć rano po przebudzenie „Oh yeah!!!” razem z Robertem Plantem – przed Wami dobry dzień. Koniec płyty…? Nic bardziej mylnego. Dostajemy niespodziankę w postaci przerobionego „Shine It All Around”. Ale jaka to przeróbka! Camel nazywa ją techniawą. I słusznie! Sądzę, że z powodzeniem mogłaby z tym beatem wejść do polskich dyskotek. Nie… Plant jest na to za ambitny. Pewnie myślicie, że to jakieś badziewie skoro pachnie techno. A właśnie – tylko pachnie. Uważam, że to bardzo dobry numerek na zakończenie albumu. Przepełniony efektami, jakieś pogłosy, syntezatory… i nagle ten rozbrzmiewający jeszcze długo po wyjęciu płyty z odtwarzacza głos Planta… Fenomen. I potem echo… echo… echo… bębenki… echo.. echo… echo… i mocne wejście rozefektowane. Głos Planta przepuszczony przez jakieś dziwadło. Potem jeszcze przerywane wersy zwrotki… bębenki… i znów efekty… i koniec… Teraz już naprawdę.

 

Robert Plant przyzwyczaił nas do swoich muzycznych eksperymentów. Tym razem dostajemy je w naprawdę dobrym wydaniu i w dodatku w doskonałej oprawie Świetna produkcja. Każdy instrument jest na swoim miejscu – wszystkie brzmią świetnie. Wg mnie najlepiej brzmi ten główny -  głos Planta, który łamie wszelkie bariery rockowe i nierockowe.

 

Ocena: *****

Bezapelacyjnie płyta genialna i fenomenalna. Od samego początku do samego końca. Od momentu, w którym otworzyłem powalającą tekturkę do momentu, w którym siedząc bez ruchu po około 50 minutach powiedziałem: „no to pięknie…”.

I jeśli mogę coś jeszcze poradzić – wstępujcie do ogrodu wtedy gdy tylko macie na to ochotę. Bo taka to płyta – na którą trzeba mieć ochotę. Ale jak już się ma… to ho ho ho…

 

Pozdrawiam

Freddie

 

freddie : :
TrampledUnderfoot
04 lutego 2006, 22:06
Płytka fenomenalna :)
27 maja 2005, 18:01
a wracając do Comy: kolezanka byla na ich koncercie - wokalista prawie caly konert śpiewał tylem do publicznosci! Dobrze ze mnie tam nie bylo ;)
25 maja 2005, 23:23
tez nie znam tej płyty, ale kurcze wydaje mi sie ze mamy podobny gust co do muzyki, więc chyba sobie ściągne jakis kawalek do sprawdzenia, bo ciekawość mnie zżera ;) Ten blues tak średnio mi podchodzi, ale na pewno wole to niz jazz :)
Dziadek
19 maja 2005, 10:37
Teraz moja kolej na muzyczną recenzję -zapraszam do mnie ;)
15 maja 2005, 11:03
No niestety nie znam tej płyty i trudno mi cokolwiek powiedzieć...ale po takie jrecenzji jak najszybciej się z nią zapoznam:) Oj Freddie Ty to masz dar do przekonywania ludzi :P
13 maja 2005, 16:26
Hey :*:*.. jej ty sie za recenzje wizoles, jak widze.. Przepraszam ze tak No, ale juz jestem i postanawiam sie poiprawic.. Qrde ty to masz telncior, wez ty jakism recenzetem zostań, felietonista, albo no nie wiem dziennikarzem :)A tak wogole to Robert Plant ma boski glos i wogole i Led Zeppelin jesttt..mmm.. brak słow!!! :)).. Cieplutka buzka ;**
©AMEL
12 maja 2005, 18:21
LUDZIE, TO NIE JEST PŁYTA BLUESOWA..... ALE MNIEJSZA Z TYM. JAK NAJBARDZIEJ FENOMENALNA. JEDYNY ZGRZYT TEJ RECENZJI TO TO, ŻE FREDDIE ZAPOMNIAŁ NAPISAĆ, ŻE KUPOWAŁ TĄ PŁYTĘ RAZEM ZE MNĄ I W TEJ SAMEJ PACZCE NAM PRZYSZŁY :)
Dziadek
09 maja 2005, 08:18
Tego też nie znam :/ Napiszę tylko: Tu byłem. Dziadek :)
mtz
08 maja 2005, 10:42
czasami chodze na bluesowe wieczory do pubu,ale nie jestem zadna fanka.moze zaczne tego sluchac jak bede po 50stce;)
madelle
07 maja 2005, 22:33
nie znam, nie słuchałam, nie wiem co powiedzieć... ale zapewne masz racje.

Dodaj komentarz