Najnowsze wpisy, strona 1


sie 19 2005 "Kolejna cegła w murze"(21) - "Patriotyzm...
Komentarze: 7

Głupio byłoby napisać mi „w dzisiejszych czasach…” bo nie wiem jak to było kiedyś. Ale spotykam się ostatnio z dość nadmierną ilością osób młodych używających słów, wyrażeń, pojęć, o których pojęcia, nawet najmniejszego, nie mają. Uosabiają się z różnymi ludźmi, o których nie słyszeli wiele więcej, niż to o czym ta osoba pisała czy śpiewała… Stają się wyznawcami kultów różnego rodzaju rzeczy, o których wiedzą tyle co ja ruchach jednostajnie przyspieszonych, zwolnionych, zwalniających i pędzących… Czyli nic.

Głównym tematem przewijającym się wśród rozmów, napisów na ścianach i tekstach młodych kapel mojego miasta – jest patriotyzm. I właśnie patriotyzmowi chcę poświęcić ten felieton…

… A raczej patriotyzmowi wśród ludzi młodych – powiedzmy w moim wieku. I pomyślałem, że zacznę od razu od podsumowania: Czy istnieje patriotyzm w pełnym tego słowa znaczeniu wśród młodych ludzi? Moja odpowiedź brzmi NIE. Czemu?

Ano temu, iż uważam, że młody człowiek nie może mieć pojęcia o miłości do swojego kraju. Nie może odczuwać jej tak jak ludzie starsi – powiedzmy około sześćdziesiątki… Dlatego, że żyje na tym świecie zbyt krótko, żeby cokolwiek móc powiedzieć o przywiązaniu do miejsca, w którym żyje. Nie może zdawać sobie sprawy z tego co to dom, ojczyzna. Tego dopiero uczą go w szkole. Nie twierdzę, że nastolatki nie posiadają żadnej wiedzy na ten temat. Faktem jest niestety, że ta wiedza jest dość uboga i znikoma. Niestety dlatego, że kiedyś na pewno nie trzeba było uczyć tego w szkołach. Chłopak w naszym wieku dostawał karabin i szedł na wojnę zabijać ludzi w imieniu swojego kraju. On to czuł. Dzisiaj poczucie patriotyzmu zanikło – mimo wypowiadanych przez młodych ludzi słów. Uważam, że są one puste.

 

Ściśle z patriotyzmem związany jest też występujący w nadmiernych ilościach wśród młodzieży szowinizm.

Pamiętam, jak śmiałem się, gdy rozmawiałem z moim rówieśnikiem na temat wyboru papieża. Pamiętam, że oburzał się, że Ratzinger w żadnym wypadku nie może zostać papieżem. Uzasadniał to tym, że jest on Niemcem. I zaraz dodawał, że nie lubi Niemców za drugą wojnę światową. – Gdy słyszałem takie rzeczy z jego ust to po prostu śmiałem mu się prosto w twarz. Ten biedny młody człowiek zapamiętał sobie jak jego prababka mówiła, że Niemcy to *** bo rozpętali drugą wojną światową (choć Polacy dobrze wiedzą, że drugą wojnę światową rozpętał niejaki Franciszek Dolas) i teraz powtarza to. Brzmi to niesamowicie komicznie. Nie odczuł on wojny światowej na własnej skórze. Nie ma bladego pojęcia co to wojna a pieprzy takie głupoty, że aż się słuchać nie chce…

Z jednej strony to wszystko jest śmieszne, ale z drugiej jednak nie ma się z czego śmiać. To wszystko jest bardziej poważne i niebezpieczne niż by się mogło wydawać…

Po pierwsze takich młodych ludzi jest, wydaje mi się, coraz więcej. Po drugie – jaką oni stanowią wizytówkę Polski w Unii Europejskiej? Po trzecie – to ma wielkie znaczenie dla naszego kraju. Moim zdaniem powinno się wprowadzać w szkołach jakieś metody, żeby zwalczać szowinizm wśród młodzieży. Za parę lat będziemy postrzegani jaki kraj szowinistów i pseudo-patriotów.

                                                                                                                  

Nie brak u nas paradoksów tego typu, że ktoś kogoś zabił z powodu idei, poglądów. Niestety takie sytuacje mają miejsce na polu patriotycznym. Jeden człowiek potrafi zabić drugiego, bo nie był on patriotą. Czytałem o takich przypadkach.  Dlatego uważam, że należy zwalczać wszelkie tego typu zachowania i wcześniej zacząć wpajać młodym ludziom do ich świadomości coś takiego jak miłość do swego kraju. Pytanie jednak: Gdzie jest granica, w której wpajanie patriotyzmu do małych łebków przeistoczy się u nich we wczesny szowinizm? Z tym problemem to nie poradzą sobie żadni ministrowie ani najinteligentniejsi ludzie świata… Czemu? Bo nawet JA tego nie wiem… :)

Pozdrawiam

Freddie

 

freddie : :
lip 01 2005 "Recenzje" (5) - "X&Y" Coldplay
Komentarze: 13

W nasze ręce (a przynajmniej w moje) wpada bardo dużo płyt nowej generacji rocka. Głownie brytyjskich, ale nie tylko. Po udanych moim zdaniem płytach, docenionych już na światowym rynku muzycznym artystów takich jak The White Stripes, Queens of the Stone Age, System Of A Down czy Gorillaz przyszedł czas na kolejną nowość płytową z obozu Coldplay.

 

Album, który jeszcze przed wydaniem okrzyknięty został najważniejszą i najlepszą płytą roku, w pierwszym tygodniu rzeczywiście stał się hitem. Hm… Opinie są podzielone. Jedni uznają tą płytę za genialne osiągnięcie zespołu. Drudzy zaś sceptycznie patrzą na niegdysiejszych artystów przez duże A schodzących do rangi artystów przez małe a. Ja należę do drugich.

Cóż, od zespołu który pokochałem po ich pierwszej, absolutnie genialnej płycie, wymagam trochę więcej. Powiem więcej – wymagam dużo więcej od zespołu, który został przez krytyków okrzyknięty zbawieniem rocka. Coldplay to młoda krew. Pytanie tylko – w jakim tak naprawdę kierunku grupa ta podąża? Oby nie okazało się, że ich pierwszy krążek zostanie tym JEDYNYM. . . Płyta „X&Y” miała ich wynieść do rangi nieśmiertelnych. Przykro mi panowie – tak się (mam nadzieję, że na razie) nie stało. Uważam, iż krążek jako całość jest nudnawy i co trochę słychać tam pogłosy U2. Nie przypadkiem podczas prawie każdej piosenki w mojej muzycznej części mózgowia aż się prosi, żeby wszedł z jakąś frazą Bono. Ale nie wchodzi. Jest Chris Martin. Genialny kompozytor i muzyk. Ale czy to wystarcza? Talentu kompozytorskiego i muzycznego odmówić mu nie można. Wydaję mi się jednak, iż Martin nie wykorzystuje go tak jak powinien. Kurczę – człowiek, który stworzył większość utworów na „Parachutes” tworzy teraz takie coś jak „X&Y”?! To tak jak Queen, który (posłużę się językiem queenowym) przeszedł ze swych genialnych lat siedemdziesiątych do komercyjnych i popowych lat osiemdziesiątych.

„Parachutes” była niezwykle emocjonalna. Nie można się było od niej oderwać. Wszystko tworzyło emocjonalną, piękną całość. Następnie chłopaki wydali gorszy album „A Rush  OF Blood To The Head”. Cóż – cały czas szukają... – mówiono… Czy teraz to też poszukiwanie? Ilekroć na poprzedniczce „X&Y” było dużo momentów uniesienia, momentów genialnych, tutaj jest ich jak na lekarstwo. Wszystko to popowe piosenki o podobnej strukturze muzycznej. Jest jednak jego głos, głos Chrisa Martina, która potrafi zaleczyć każde rany… - nawet te popowe! (drugi Mercury? Bez przesady…… ).

Zaczyna się nieźle – w sumie brzmi podobnie jak „Parachutes”, ale to tylko złudzenie – wchodzą dość ostre partie gitarowe… Zaraz – czyżby niejaki obywatel The Edge pomógł młodszym kolegom? Nie… Dalej robi się trochę gorzej. Wszystko w sumie trochę identyczne… i to popowo-jutukowe brzmienie! Brr…..  Sytuację ratuje chyba najlepszy na płycie „Talk”. Dobra piosenka – podobnie jak następujący po niej utwór tytułowy. Następnie dociera do naszych uszu utwór, który doskonale znamy już z radia – „Speed of Sound” – singel promujący album. Moim zdaniem ciekawa kompozycja, interesująca aranżacja.. no i głos… Genialny jak zawsze. Świetny motyw grany na fortepianie i hipnotyzujący refren. Tak powinien brzmieć przebój – ale nie Coldplay.  

Potem dostajemy jeszcze brzmiącą (WRESZCIE) coldplayowo balladę z łagodną gitarą akustyczną „A Message”. To najlepsze momenty na płycie. Panowie doszli jednak do wniosku, że za bardzo kombinują. I znów schodzą na schodek z podpisem „pop/U2”. „Low” to drugie „New Years Day”. Ta sama rytmika, podobne motywy gitarowe, wręcz takie samo brzmienie gitarki. W tym przypadku naprawdę moją uwagę zwraca praca sekcji rytmicznej, która pracuje identycznie jak w „New Years Day”. To mają być zbawiciele współczesnego rocka? Przepraszam – wolę wydać 20 zł mniej i kupić sobie płytę U2 sprzed 20 lat – mam to samo – naprawdę. „Swallowed In The Sea” i „ Twisted Logic” – dwa ostatnie utwory na płycie również brzmią jak Coldplay – i całe szczęście! Bo słuchając tej płyty trochę się wynudziłem, więc chociaż dwoma ostatnimi utworami panowie wynagrodzili mi to. Również miłą niespodzianką okazał się utwór bonusowy, który, wiem, że to dziwne, wydaje mi się najmocniejszym punktem całej płyty…

 

Czas na podsumowanie.

Wyjmując płytę z odtwarzacza po pierwszym przesłuchaniu miałem mieszane uczucia. Co więcej – nie włożyłem jej tam po raz drugi przez najbliższe godziny. Nie chciałem potwierdzać swoich złych przeczuć. Przemogłem się jednak i przesłuchałem ją jeszcze raz po obiedzie babcinym licząc, że dobre jedzonko zniweluje pewne potknięcia chłopaków. Nic z tego. Wynudziłem się znowu. Moje przeczucia się sprawdziły. Pierwsze i najważniejsze z nich to takie, że niestety w zespole rozwija się Chris Martin. Reszta idzie tylko jego śladem. Może to i dobrze bo zespół potrzebuje lidera. Pytanie tylko – gdzie rola lidera się kończy, a gdzie zaczyna rola zespołu? I drugie ważne przemyślenie – Od czasów drugiego albumu Coldplay, daje się im szansę. Bo poszukują, bo zła produkcja, bo nie ten sprzęt, bo ząb Martina bolał, a perkusista musiał grać widelcami bo mu pałek zabrakło. Tym razem Coldplayowi również dano szansę. Ja daje im ostatnią. Coldplay kocham za „Parachutes”. Mówię wprost – kocham ten zespół za tą płytę i za Martina. Ale każda miłość niepielęgnowana kończy się szybciutko. Niech więc chłopcy się otrząsną i robią to co robili kiedyś – z sercem i duszą.

 

Ocena: ***

Trzy gwiazdki – bo jednak aż tak denna to płyta nie jest. Przede wszystkim jest tam Chris Martin, który naprawdę potrafi urzec w niektórych momentach. Poza tym naprawdę nieźle naśladują U2. Tylko nie tędy droga, kochani… Powtarzam – daje im ostatnią szansę i modlę się, żeby Coldplay się nie skończył na jednej płycie……. Nie. Nie skończy się – bo ta płyta podoba się masom – w końcu to bardzo dobry pop. Ja (i nie tylko ja) jednak po nich spodziewałem się czego innego. Tych, którzy chcą kupić lub (bądźmy szczerzy) przegrać przestrzegam, że ta płyta to nie Coldplay w 100 %. Nie nazwałbym tego Coldplayem nawet w 80%. Za 68 zł można sobie naprawdę coś super kupić. A na czystą płytę nagrać choćby nową płytę Gorillaz lub Mandaryny – oni są prawdziwi.

 Tymczasem w zupełnym spokoju, z dużym zastrzykiem płyt na wakacje, na plaży, z jakimś zimnym drinkiem oczekuję Radiohead, Archive i innych, na których się jeszcze nie zawiodłem.

 

Pozdrawiam serdecznie

Fredziu               

 

freddie : :
maj 27 2005 "Recenzje" (4) - "Broken China" - Rick Wright...
Komentarze: 5

Płyta, którą zechciałem zrecenzować jest płytą bardzo trudną. I tak samo trudno mi było pisać ten tekst jak i słuchać samej muzyki. Odważyłem się jednak, bo przecież współczesne dziennikarstwo (muzyczne w SZCZEGÓLNOŚCI) musi być odważne.

Długo przygotowywałem się do tej recenzji. I z tej okazji pragnę z samego początku podziękować Camelowi, który udostępnił mi płytę na około miesiąc. Był to miesiąc rzetelnego słuchania. Prawie co wieczór koiłem się dźwiękami tej płyty – i uważam, że nie były to wieczory stracone…

Od początku – Rick Wright nagrał płytę o depresji klinicznej. Jest to dzieło (concept album) tworzone pod wpływem uczuć spowodowanych właśnie tą chorobą jego żony. W tym wypadku jasne staje się, iż nie możemy spodziewać się wesołych melodii w rodzaju „Brain Damage”. Celowo użyłem tytułu Pink Floyd, ponieważ uważam, że po przesłuchaniu tego albumu w 100% można docenić geniusz Wrighta i jego wkład w muzykę tego zespołu.

 

Zaczyna się podobnie jak w „The Division Bell”. Odgłosy burzy, jakiegoś strumienia… Nagle głos Sinead O’Connor. Zaczyna się dość ciepło… I potem przejście w „Night of a Thousand Furry Toys”. Świetne partie gitary akustycznej i rytm perkusyjny. I na głównym planie głos Wrighta… Coś niesamowite. Ten głos kojarzący się a aksamitem teraz brzmi jak połączenie ciepłego niskiego  Gilmoura z syczącym Watersem. Wspaniałe podwójne solo gitarowe… Najpierw krótkie, dziwaczne, potem słyszymy genialne, melodyjne – a’la Gilmour. Potem cisza… Odgłosy kołysanki… I pompatyczne dźwięki klawiszy przenikające do słuchacza tak samo jak wchodzący następnie głoś bohatera. Głos rozpaczy i bólu – tak jest prawie do samego końca płyty. Dziwna to miejscami płyta i niewątpliwie niezwykle trudna do słuchania. Trudna tekstowo, trudna muzycznie. Pamiętam, gdy pierwszy raz przesłuchałem ją całą to byłem tak niesamowicie.. zmęczony? Nie wiem czy to właściwe słowo… - naładowany emocjami. Bo to jest dzieło niezwykle emocjonalne…

Następny utwór również zaczyna się odgłosami klawiszy – wyjętych żywcem z horroru. Partia basu… i to magiczne wejście perkusyjne. Po raz kolejny jestem niezwykle zaskoczony. Perkusista Manu Katche nadaje wszystkim utworom to niesamowite brzmienie. Prawdziwe cudo. Warto tę płytę posłuchać choćby dla paru takich momentów. W „Runway”, bo o tym utworze opowiadam, wszystko jakby rośnie – głośniej, potężniej, silniej – i zatrzymanie… Partie skrzypiec i psychodeliczne dźwięki klawiszowe kończą utwór. Tak kończy się pierwsza część płyty…

 

Druga natomiast wprowadza nas na dobre w opowieść o tym, jaki świat potrafi być niesprawiedliwy. Przenikające do każdego punktu ciała efekty prawdziwe apogeum… Odgłosy dzieci, cyrku… - Czy mają oznaczać tęsknotę? Prawdopodobnie tak, choć muszę przyznać, że dzieło to można interpretować na przeróżny sposób. Z mrocznego „Unfair Ground” przechodzimy do posępnego „Satellite” – absolutnie jeden z najbardziej wpadających w ucho utworów na krążku. Jak zwykle świetna praca sekcji rytmicznej i genialne frazy gitarowe. Brzmiące tak, jakby pochodziły z sesji „The Wall”. Zastanawia fakt, że głosu Ricka Wrighta nie możemy tu doświadczyć w ogromnych ilościach. Wręcz przeciwnie. On daje się nieść muzyce. To ona opowiada o emocjach. Wcale nie gorzej (a może nawet i lepiej) niż sam Mistrz, który odzywa się do nas w „Woman of Custom”. Mamy tu do czynienia z dość pogodną kompozycją – wspaniały moment płyty. Solo gitarowe (akustyczne) wprowadza nas w trochę smutniejsze klimaty po to by znów powrócić w atmosferę chwilowego szczęścia. Celowy zabieg? Czy Wright chce pokazać to, że mimo wszystko szczęście jest zjawiskiem chwilowym? Chyba tak, bo ostatni, krótki, fragment drugiej części płyty zajmują  jedynie nostalgiczne dźwięki fortepianu…

 

Pierwszy akcent trzeciej części dzieła „Black Cloud” cały czas prowadzi słuchacza po tym niesprawiedliwym świecie… Psychodeliczne efekty pokazują nam mękę, przez którą przechodzi Wright i jednocześnie, przez którą przechodzi słuchacz… „Far from the Harbour Wall” to melancholijna opowieść o wspomnieniach, które już nigdy nie wrócą… Gdzieś za głośną partią perkusji słychać delikatne solo akustyczne… Jakby chęć podkreślenia tego, że dawne, cudowne wspomnienia są jednak przytłumione obecną rozpaczą. Głośne solo perkusji, która oddaje wspaniale klimat zagubienia! Jeszcze nigdy czegoś takiego nie słyszałem… „Drawning” (pełniący tu rolę takiego „On The Run”) i „Reaching for the Rail” to kontynuacja horroru, przez jaki przechodzi dusza człowieka… W tym drugim odzywa się Sinead O’Connor, która ma symbolizować zmarłą żonę odzywającą się jakby zza światów  i przypominającą mu tę starą kawiarnię, której odgłosy można usłyszeć. Wspaniały dialog Wrighta z O’Connor robi wrażenie rzeczywistej rozmowy… A potem znów floydowskie solo gitarowe przekazujące głos wokalistce. Utwór kończą razem… Wspaniały akcent ukazujący, że bez względu na wszystko zawsze będą ze sobą… 

 

Przed nami ostatni fragment dzieła. Wright płaczącym głosem wspomina niebieski pokój w Wenecji… a następnie słodką July… „Sweet July” rozpoczyna ciekawa partia gitary. Solo na wspaniałym lekkim efekcie i z tym fenomenalnym pogłosem na tle dźwięków klawiszy i gitary akustycznej. Czy ktoś mi teraz powie, że Pink Floyd to Roger Waters/ewentualnie Roger Waters i David Gilmour? Fascynująca ballada z dialogiem dwóch gitar jest chyba punktem kulminacyjnym… Choć w sumie ta płyta ma bardzo dużo punktów kulminacyjnych (to niemożliwe, a jednak)… „Along the Shoreline” to szybki utwór, który łączy w sobie wszystko to co na tej płycie najlepsze… Po raz kolejny chylę głowę przed fenomenalną solówką gitarową. Zwraca uwagę to, jak fenomenalnie czwarta część jest pomyślana. Zaczyna się smutnym „Blue Room In Venice”, potem w „Sweet July” rozimprowizowane gitary przenoszą nas w „Along the Shoreline”. Całość natomiast kończy ballada „Breakthrough” z fenomenalnymi dźwiękami gitary klasycznej i wokalem Sinead O’Connor. Wspaniały akcent na koniec całej płyty – płyty, która zostaje przeze mnie tutaj i teraz okrzyknięta Dziełem Wspaniałym! Utwór ten zostawia w słuchaczu jakąś nadzieję. Pozostawia po sobie nutkę zastanowienia nad światem i udowadnia, że z każdego, nawet największego, problemu można wyjść zwycięską ręką, a przynajmniej mieć poczucie tego, że zrobiło się wszystko w tym kierunku. Wskazuje również na to cudowna okładka płyty, która przedstawia z jednej strony postać pogrążającą się w chorobie, a z drugiej uwalniającą się od niej. Czy dzieło „Broken China” można uznać za spełniony punkt honoru Ricka Wrighta, który chciał tym akcentem pokazać, że zrobił wszystko co mógł w walce o życie żony? Sądzę, że tak i przyznaje, że ta płyta jest  wspaniałym uwieńczeniem tej historii.

 

Ocena: *****

Gdybym nie dał pięciu to bym nie mógł spać po nocach i nie mógł bym spojrzeć Camelowi w oczy… Płyta ta jest jednak przeznaczona dla małego grona ludzi. Jest to rzecz bardzo ciężka. Trudna w odbiorze, więc ludziom którzy są na etapie „Nievermind” Nirvany – raczej nie polecam. Patrząc jednak z punktu widzenia człowieka, który do tego dzieła dorósł (tak, tak o mnie mowa :D) i całej genezy powstania płyty - jest to „Dark Side Of The Moon” w wykonaniu samego Wrighta. … Chciałem napisać „polecam”, ale nie mogę J

 

 Freddie

 

   

 

freddie : :
maj 07 2005 "Recenzje"(3) - "Mighty ReArranger" - Robert...
Komentarze: 10

Wszystkich, którzy liczą na moją nieprzychylną recenzję jakiegoś albumu niestety muszę głęboko rozczarować. Wiem, że o wiele prościej się pisze o płytach dobrych niż tych z niższej półeczki, ale taki mam rozkład. W planach mam na razie jeszcze dwie płyty. Oby dwie świetne. Potem pomyślę nad dalszymi recenzjami. Na razie jednak skoncentrujmy się na rzeczy właściwej, czyli na albumie. A album to niezwykły…

 

Przede wszystkim muszę pochwalić się, iż zamówiony został przeze mnie w dniu premiery, a dostałem go 2 dni po (ale to się nie liczy J). Było warto. Dostałem w swoje rączki cudowną, kolorową tekturę. Otwierając ją zdziwiłem się jeszcze bardziej: Do tekturki przyklejona była jeszcze bardziej kolorowa i ciekawie pomyślana książeczka. Na samym końcu znalazłem białą, najzwyklejszą kopertkę, w której schowany był kawałek plastiku pochłaniający całą moją duszę.

 

Na samym początku muszę określić jaka to płyta. Tak więc wydaje mi się, iż jest to rock z domieszka bluesa połączony z kawałkiem dobrych efektów rodem z Dalekiego Wschodu. Robert Plant nigdy nie krył swoich fascynacji muzyką arabską i kulturą orientalną. I tego tutaj nie brakuje. Zaczyna się tak jak się zacząć powinno. Bongosy i gitara akustyczna, smyki… I naprawdę dobry głos Planta – taki przeszywający. „Another Tribe” rozpoczyna jeden z najważniejszych albumów tego roku. Jestem tego pewien. Grupa, z którą śpiewa główny bohater – Strange Sensation – prezentuje się na całej płycie fenomenalnie. Piosenka przechodzi w ciszę, a potem jakiś krótki efekt i ten rytm perkusji, który zostaje w pamięci na bardzo długo. Wspaniały bas i naprawdę fenomenalny wokal. Porywający refren już na dobre pozwala oswoić się z tą płytą. „Shine It All Around” wprowadza nas do wspaniałego ogrodu. Z którego żal wyjść… Ale zawsze można wejść jeszcze raz. Albumem absolutnie nie można się nudzić. Zawiera bardzo dużo różnego rodzaju treści muzycznych, a jednak jest spójny i, co szybko można zauważyć, jakoś szybko się kończy. Wciąga! I o to chodziło. W niektórych momentach można dosłyszeć brzmienia zeppelinowe. Np. we „Freedom Fries” – ten motyw gitarowy i gra sekcji rytmicznej sprawia, że trzeba zajrzeć do książeczki czy tam przypadkiem nie widnieje nazwisko Jimmiego Page’a  lub Johna Paula Jones’a. Niestety… nie. Wokalista zapuszcza się też w rejony psychodelii. Mocno elektroniczny „Tin Pan Valley” robi piorunujące wrażenie. Szept Planta docierający do słuchacza, niczym ukłucie igły przeradza się w mocny, hard rockowy refren z tym łatwo rozpoznawalnym krzykiem Planta. Cudeńko. Z każdym utworem utwierdzamy się, że jest płyta genialna. Tak – to właściwe słowo – genialna. A potem… nie – to nie „Bron-Y-Aur Stomp”– ale brzmienie gitary akustycznej takie samo. I fenomenalny śpiew – przez cały czas. Nie odczuwa się przemijających lat Planta. Śpiewa w ten sposób, aby nie było to dostrzegalne.  Kapitalny „The Enchanter” zawiera w sobie wszystko to czego oczekujemy od Planta - wspaniała kompozycja zawierający ciekawy motyw gitarowy, wokal, od którego nie można się oderwać, wpadający w ucho refren i jedyna na tym albumie dłuższa solówka… Potem zatrzymanie, efekty w stylu… techno? Techno w połączeniu z orientem? No cóż – na każdym kroku Plant udowadnia nam, że potrafi pisać oryginalnie, współcześnie, a jednak „plantowo” – i za to cenię tą płytę najbardziej.

Potem otrzymujemy typowo rockowo-arabski „Takamba”. „Dancing In Heaven” to jeden z moich faworytów na tej płycie. Nie sięgajcie do książeczki – to nie Page na gitarze, choć znów to brzmienie akustyczne tak łudząco podobne. Co jakiś czas gitarzysta serwuje nam efekcik slajdowy, który w „przytulny” sposób wkomponowuje się w całość. Jeśli w przypadku „Takamby” mowa była o rocku arabskim, to „Somebody Knocking” to typowa muzyka arabska, natomiast „Let The Four Winds Blow” można by z powodzeniem wsadzić do westernu. Ta partia gitary i perkusji robi swoje J.

Następnie utwór tytułowy. Kulminacja całego albumu. Kulminacja na końcu? Hm… u Planta wszystko jest możliwe. I te bluesowe partie fortepianu – chciałoby się żeby kawałek trwał  przynajmniej z 15 minut… Fantastyczny transowy refren. Sami się wyrywacie do śpiewu z Plantem. Wiem po sobie – gwarantuję super emocje J. Czy mogło zabraknąć harmonijki ustnej na płycie Planta? Oczywiście, że nie – pojawia się w niektórych momentach. Pod koniec utworu następuje uwypuklenie perkusji… i znowu fortepian – bomba. W tym momencie chciałoby się wyłączyć płytę. Tymczasem Plant serwuje nam na koniec króciutką miniaturkę nagraną jakby w piwnicy jakiegoś domu w Maroko. Skomplikowanego tekstu tam nie ma, wiec możecie wrzeszczeć rano po przebudzenie „Oh yeah!!!” razem z Robertem Plantem – przed Wami dobry dzień. Koniec płyty…? Nic bardziej mylnego. Dostajemy niespodziankę w postaci przerobionego „Shine It All Around”. Ale jaka to przeróbka! Camel nazywa ją techniawą. I słusznie! Sądzę, że z powodzeniem mogłaby z tym beatem wejść do polskich dyskotek. Nie… Plant jest na to za ambitny. Pewnie myślicie, że to jakieś badziewie skoro pachnie techno. A właśnie – tylko pachnie. Uważam, że to bardzo dobry numerek na zakończenie albumu. Przepełniony efektami, jakieś pogłosy, syntezatory… i nagle ten rozbrzmiewający jeszcze długo po wyjęciu płyty z odtwarzacza głos Planta… Fenomen. I potem echo… echo… echo… bębenki… echo.. echo… echo… i mocne wejście rozefektowane. Głos Planta przepuszczony przez jakieś dziwadło. Potem jeszcze przerywane wersy zwrotki… bębenki… i znów efekty… i koniec… Teraz już naprawdę.

 

Robert Plant przyzwyczaił nas do swoich muzycznych eksperymentów. Tym razem dostajemy je w naprawdę dobrym wydaniu i w dodatku w doskonałej oprawie Świetna produkcja. Każdy instrument jest na swoim miejscu – wszystkie brzmią świetnie. Wg mnie najlepiej brzmi ten główny -  głos Planta, który łamie wszelkie bariery rockowe i nierockowe.

 

Ocena: *****

Bezapelacyjnie płyta genialna i fenomenalna. Od samego początku do samego końca. Od momentu, w którym otworzyłem powalającą tekturkę do momentu, w którym siedząc bez ruchu po około 50 minutach powiedziałem: „no to pięknie…”.

I jeśli mogę coś jeszcze poradzić – wstępujcie do ogrodu wtedy gdy tylko macie na to ochotę. Bo taka to płyta – na którą trzeba mieć ochotę. Ale jak już się ma… to ho ho ho…

 

Pozdrawiam

Freddie

 

freddie : :
maj 03 2005 "Recenzje"(2) - "Pierwsze wyjście z mroku"...
Komentarze: 16

Płyta ta bardzo mną wstrząsnęła … Gdy tylko usłyszałem pierwsze dźwięki… Pierwsze słowa… Pierwszą piosenkę… Gdy pierwszy raz przesłuchałem całą płytę – pomyślałem sobie: Boże! To jest polska muzyka?? Jednak to wejście do Łunii coś nam dało… Przed Wami COMA. Już sama nazwa wywołała u mnie miłe uczucie. Nie mówiąc o zawartości.

Zaczyna się rzeczywiście mrocznie. Wspaniałe dzięki basu. I pierwsze słowa płyty: „Czasami wolę być zupełnie sam, niezdarnie tańczyć na granicy zła. I nawet stoczyć się na samo dno… Czasami wolę to, niż czułość waszych obcych rąk…”. Przecudowne uczucie. Polskie wspaniałe dźwięki z kapitalnym tekstem. Od razu można dostrzec fenomenalne umiejętności wokalne Piotra Roguckiego, który jest autorem tekstów. Fantastyczny balans dynamiką, wspaniałe harmoniczne dźwięki gitary… „Kto pokaże mi jak…” – chórki a’la Queen.  Dobra robota perkusisty, który świetnie pracuje blachami i werblem nadając charakter każdemu taktowi. Cały czas napięcie. Gorycz w głosie Roguckiego. Mocniej… Lekko spuszczony hi-hat perkusisty… Krzyk… i HUK „Niczego nie będzie żal…”  i genialna popisówka wokalisty… STOP. Bas… rytmiczne uderzenia wpływające do najdalszych zakątków mózgu… I ponownie wybuch emocji… I ta solówka… Przepełniona żalem, goryczą i wszystkimi niedorzecznościami tego świata… Tak! – mamy do czynienia z dziełem doskonałym. „Leszek Żukowski” - pierwszy utwór płyty „Pierwsze wyjście z mroku” Comy – piosenka, którą postarałem się streścić króciutko przedstawiając Wam geniusz, bo tak trzeba nazwać to zjawisko, rozpoczyna jeden z najlepszych albumów na polskim rynku muzycznym ostatnich lat… Kawałek fantastycznej muzyki, która nie może się znudzić. Jest świeża i naprawdę dobra. Jednym z najważniejszych punktów dzisiejszego programu jest to, że ta płyta jest całkowicie równa.

No i rzeczywiście. „Sierpień” rozpoczynający się łagodnymi dźwiękami gitary przechodzi w rockowy, mocny szum gitar po to by swobodnie przeistoczyć się w świetną pierwszą zwrotkę. Fajny rytm, dobry tekst… W tym utworze najbardziej podobają mi się dźwięki gitary. Są tak dopracowane – tworzą łagodny charakter zwrotek i moc refrenu. Wszystko na swoim miejscu. Praca sekcji rytmicznej Stasiak-Matuszak godna podziwu. I ten pogłos użyty w refrenie… Po kompletnym szoku na samym początku zespół serwuje nam porządnie zrobiony kawałek. I „tak trzeba…”

Dla mnie geniusz chłopaków z Comy wychodzi na jaw w trzecim utworze „Chaos kontrolowany”. Świetny beat perkusyjny i zagrywki gitary. Refren pozostający w pamięci bardzo długo… i ten „wyciąg” Roguckiego „Unicestwię się sam…”. Zespół wspaniale współgra ze sobą – nadaje sens słowom wokalisty. I nagle to zatrzymanie… I wejście w stylu hip-hop. Po prostu olśnienie! Kapitalna melorecytacja… i wejście wokalno-instrumentalne, którego mogłaby im pozazdrościć Metallica na czele z Hetfieldem. Mocny refren. Wokalista ma nieprawdopodobną charyzmę śpiewu. No i tak już zostaje do końca… Tytułowy kawałek kumuluje w sobie wszystko to co spotkaliśmy wcześniej. A przed sobą mamy jeszcze długą drogę przez krainę muzyki, do której zapraszają nas panowie z zespołu. W „Pierwszym wyjściu z mroku” mamy chyba najlepszy tekst na płycie no i znów to magiczne zwolnienie… perkusja pauzuje… Rogucki szepcze delikatnie… i wchodzi mocno z całym zespołem… Absolutny majstersztyk… A potem jeden z najlepszych momentów na płycie: „Wielka wiara tłumi lęk…” – powtórzone 4 razy… Nie wiem co czują inni ludzie, ale ja po prostu w tym momencie płyty po prostu jestem oszołomiony. „ Pasażer” daję chwilę odpocząć. Subtelna ballada z interesującym wokalem. Sądzę, że jest to świetnie przemyślana kompozycja, która ma oddzielić jedną część płyty od drugiej. Nie wiem czy o to chodziło muzykom – ja tak to odbieram…

Tę „druga część” płyty stanowią równie fantastyczne utwory jak w pierwszej. Opisać jednak chciałem tylko trzy. Pierwszym jest „Ocalenie”. Odgłosy wojny… Jakiś głos w tle… Czy wy też widzicie inspirację utworem „One” Metalliki? I te niezapomniane słowa „Z dokładnością atomowej sekundy globalnej wyruszyliśmy ratować świat”… Cała ta opowieść przeplatana ciekawymi solóweczkami gitarowymi chwyta za serce. Mocny refren z fenomenalnym tekstem – a po nim ta spokojna solówka… I ten tajemniczy głosik przepuszczony przez jakieś dziwadełko pasujące mi do Kombajnu ;) Znów solówka – tym razem przesterowana – i refren. To prawdziwy fenomen tej płyty – wszystko tak idealnie przemyślane, wszystko tak wspaniale do siebie pasuje. 

Zaraz potem „Spadam” – Fajna melodia gitarowa i świetny groove perkusyjny. Piosenka taka inna, a tak pasująca do całości… Potem następuje „Czas globalnej niepogody” i „Nie wierzę skurwysynom”. A następnie – apogeum. Najfantastyczniejszy moment płyty. Wspaniały temat grany na psychodelicznym efekcie i Głos Roguckiego przepuszczony przez równie psychodeliczny przesterek -  „Sto tysięcy jednakowych miast”. Refren zaśpiewany fantastycznym falsetem. I znów efekt i rytm grany na automacie perkusyjnym. A potem solówka… Najpiękniejsza solówka jaką kiedykolwiek słyszałem… Pauza… I refren… i temat… i koniec…  Potem jeszcze „Zbyszek” i niespodzianka w postaci kawałka „Spadamy”, który nie widnieje na traciliście.

Koniec – i wielki żal, że skończyła się bajkowa podróż po świecie wspaniałej muzyki. Po streszczeniu Wam prawie całej płyty czas na podsumowanie.

 

Rozmawiałem dzisiaj z Camelem i ten stwierdził, że Coma nie rusza go aż tak dlatego, że nie widzi w niej spontaniczności. I ja się z tym absolutnie nie zgadzam! Może nie widać tego tak od razu, bo rzeczywiście album jest doskonale przemyślany, ale w samych kompozycjach jest ta spontaniczność – spontaniczność paru młodych ludzi tworzących muzykę, bawiących się dźwiękiem. I to się czuje. Coma pokazuje, że można jeszcze tworzyć muzykę świeżą, dobrą i oryginalną. I za to ich bardzo cenię. Niecierpliwie czekam na ich drugą płytę, bo sądzę, że będzie to tak samo ważne wydarzenie w polskiej muzyce rockowej jak… wydanie „Cegły” Dżemu, „Heavy Metal Word” TSA… i wydanie „Pierwszego wyjścia z mroku” Comy…

 

Ocena: **** ½

Daję 4,5 gwiazdki dlatego, że 5 gwiazdek to raczej rzadka u mnie ocena…. Mimo to muszę odważnie stwierdzić – tylko w rękach Comy i Kombajnu przyszłość polskiej muzyki rockowej.

 

Pozdrawiam

Freddie

 

freddie : :