Archiwum lipiec 2005


lip 01 2005 "Recenzje" (5) - "X&Y" Coldplay
Komentarze: 13

W nasze ręce (a przynajmniej w moje) wpada bardo dużo płyt nowej generacji rocka. Głownie brytyjskich, ale nie tylko. Po udanych moim zdaniem płytach, docenionych już na światowym rynku muzycznym artystów takich jak The White Stripes, Queens of the Stone Age, System Of A Down czy Gorillaz przyszedł czas na kolejną nowość płytową z obozu Coldplay.

 

Album, który jeszcze przed wydaniem okrzyknięty został najważniejszą i najlepszą płytą roku, w pierwszym tygodniu rzeczywiście stał się hitem. Hm… Opinie są podzielone. Jedni uznają tą płytę za genialne osiągnięcie zespołu. Drudzy zaś sceptycznie patrzą na niegdysiejszych artystów przez duże A schodzących do rangi artystów przez małe a. Ja należę do drugich.

Cóż, od zespołu który pokochałem po ich pierwszej, absolutnie genialnej płycie, wymagam trochę więcej. Powiem więcej – wymagam dużo więcej od zespołu, który został przez krytyków okrzyknięty zbawieniem rocka. Coldplay to młoda krew. Pytanie tylko – w jakim tak naprawdę kierunku grupa ta podąża? Oby nie okazało się, że ich pierwszy krążek zostanie tym JEDYNYM. . . Płyta „X&Y” miała ich wynieść do rangi nieśmiertelnych. Przykro mi panowie – tak się (mam nadzieję, że na razie) nie stało. Uważam, iż krążek jako całość jest nudnawy i co trochę słychać tam pogłosy U2. Nie przypadkiem podczas prawie każdej piosenki w mojej muzycznej części mózgowia aż się prosi, żeby wszedł z jakąś frazą Bono. Ale nie wchodzi. Jest Chris Martin. Genialny kompozytor i muzyk. Ale czy to wystarcza? Talentu kompozytorskiego i muzycznego odmówić mu nie można. Wydaję mi się jednak, iż Martin nie wykorzystuje go tak jak powinien. Kurczę – człowiek, który stworzył większość utworów na „Parachutes” tworzy teraz takie coś jak „X&Y”?! To tak jak Queen, który (posłużę się językiem queenowym) przeszedł ze swych genialnych lat siedemdziesiątych do komercyjnych i popowych lat osiemdziesiątych.

„Parachutes” była niezwykle emocjonalna. Nie można się było od niej oderwać. Wszystko tworzyło emocjonalną, piękną całość. Następnie chłopaki wydali gorszy album „A Rush  OF Blood To The Head”. Cóż – cały czas szukają... – mówiono… Czy teraz to też poszukiwanie? Ilekroć na poprzedniczce „X&Y” było dużo momentów uniesienia, momentów genialnych, tutaj jest ich jak na lekarstwo. Wszystko to popowe piosenki o podobnej strukturze muzycznej. Jest jednak jego głos, głos Chrisa Martina, która potrafi zaleczyć każde rany… - nawet te popowe! (drugi Mercury? Bez przesady…… ).

Zaczyna się nieźle – w sumie brzmi podobnie jak „Parachutes”, ale to tylko złudzenie – wchodzą dość ostre partie gitarowe… Zaraz – czyżby niejaki obywatel The Edge pomógł młodszym kolegom? Nie… Dalej robi się trochę gorzej. Wszystko w sumie trochę identyczne… i to popowo-jutukowe brzmienie! Brr…..  Sytuację ratuje chyba najlepszy na płycie „Talk”. Dobra piosenka – podobnie jak następujący po niej utwór tytułowy. Następnie dociera do naszych uszu utwór, który doskonale znamy już z radia – „Speed of Sound” – singel promujący album. Moim zdaniem ciekawa kompozycja, interesująca aranżacja.. no i głos… Genialny jak zawsze. Świetny motyw grany na fortepianie i hipnotyzujący refren. Tak powinien brzmieć przebój – ale nie Coldplay.  

Potem dostajemy jeszcze brzmiącą (WRESZCIE) coldplayowo balladę z łagodną gitarą akustyczną „A Message”. To najlepsze momenty na płycie. Panowie doszli jednak do wniosku, że za bardzo kombinują. I znów schodzą na schodek z podpisem „pop/U2”. „Low” to drugie „New Years Day”. Ta sama rytmika, podobne motywy gitarowe, wręcz takie samo brzmienie gitarki. W tym przypadku naprawdę moją uwagę zwraca praca sekcji rytmicznej, która pracuje identycznie jak w „New Years Day”. To mają być zbawiciele współczesnego rocka? Przepraszam – wolę wydać 20 zł mniej i kupić sobie płytę U2 sprzed 20 lat – mam to samo – naprawdę. „Swallowed In The Sea” i „ Twisted Logic” – dwa ostatnie utwory na płycie również brzmią jak Coldplay – i całe szczęście! Bo słuchając tej płyty trochę się wynudziłem, więc chociaż dwoma ostatnimi utworami panowie wynagrodzili mi to. Również miłą niespodzianką okazał się utwór bonusowy, który, wiem, że to dziwne, wydaje mi się najmocniejszym punktem całej płyty…

 

Czas na podsumowanie.

Wyjmując płytę z odtwarzacza po pierwszym przesłuchaniu miałem mieszane uczucia. Co więcej – nie włożyłem jej tam po raz drugi przez najbliższe godziny. Nie chciałem potwierdzać swoich złych przeczuć. Przemogłem się jednak i przesłuchałem ją jeszcze raz po obiedzie babcinym licząc, że dobre jedzonko zniweluje pewne potknięcia chłopaków. Nic z tego. Wynudziłem się znowu. Moje przeczucia się sprawdziły. Pierwsze i najważniejsze z nich to takie, że niestety w zespole rozwija się Chris Martin. Reszta idzie tylko jego śladem. Może to i dobrze bo zespół potrzebuje lidera. Pytanie tylko – gdzie rola lidera się kończy, a gdzie zaczyna rola zespołu? I drugie ważne przemyślenie – Od czasów drugiego albumu Coldplay, daje się im szansę. Bo poszukują, bo zła produkcja, bo nie ten sprzęt, bo ząb Martina bolał, a perkusista musiał grać widelcami bo mu pałek zabrakło. Tym razem Coldplayowi również dano szansę. Ja daje im ostatnią. Coldplay kocham za „Parachutes”. Mówię wprost – kocham ten zespół za tą płytę i za Martina. Ale każda miłość niepielęgnowana kończy się szybciutko. Niech więc chłopcy się otrząsną i robią to co robili kiedyś – z sercem i duszą.

 

Ocena: ***

Trzy gwiazdki – bo jednak aż tak denna to płyta nie jest. Przede wszystkim jest tam Chris Martin, który naprawdę potrafi urzec w niektórych momentach. Poza tym naprawdę nieźle naśladują U2. Tylko nie tędy droga, kochani… Powtarzam – daje im ostatnią szansę i modlę się, żeby Coldplay się nie skończył na jednej płycie……. Nie. Nie skończy się – bo ta płyta podoba się masom – w końcu to bardzo dobry pop. Ja (i nie tylko ja) jednak po nich spodziewałem się czego innego. Tych, którzy chcą kupić lub (bądźmy szczerzy) przegrać przestrzegam, że ta płyta to nie Coldplay w 100 %. Nie nazwałbym tego Coldplayem nawet w 80%. Za 68 zł można sobie naprawdę coś super kupić. A na czystą płytę nagrać choćby nową płytę Gorillaz lub Mandaryny – oni są prawdziwi.

 Tymczasem w zupełnym spokoju, z dużym zastrzykiem płyt na wakacje, na plaży, z jakimś zimnym drinkiem oczekuję Radiohead, Archive i innych, na których się jeszcze nie zawiodłem.

 

Pozdrawiam serdecznie

Fredziu               

 

freddie : :