Komentarze: 5
Płyta, którą zechciałem zrecenzować jest płytą bardzo trudną. I tak samo trudno mi było pisać ten tekst jak i słuchać samej muzyki. Odważyłem się jednak, bo przecież współczesne dziennikarstwo (muzyczne w SZCZEGÓLNOŚCI) musi być odważne.
Długo przygotowywałem się do tej recenzji. I z tej okazji pragnę z samego początku podziękować Camelowi, który udostępnił mi płytę na około miesiąc. Był to miesiąc rzetelnego słuchania. Prawie co wieczór koiłem się dźwiękami tej płyty – i uważam, że nie były to wieczory stracone…
Od początku – Rick Wright nagrał płytę o depresji klinicznej. Jest to dzieło (concept album) tworzone pod wpływem uczuć spowodowanych właśnie tą chorobą jego żony. W tym wypadku jasne staje się, iż nie możemy spodziewać się wesołych melodii w rodzaju „Brain Damage”. Celowo użyłem tytułu Pink Floyd, ponieważ uważam, że po przesłuchaniu tego albumu w 100% można docenić geniusz Wrighta i jego wkład w muzykę tego zespołu.
Zaczyna się podobnie jak w „The Division Bell”. Odgłosy burzy, jakiegoś strumienia… Nagle głos Sinead O’Connor. Zaczyna się dość ciepło… I potem przejście w „Night of a Thousand Furry Toys”. Świetne partie gitary akustycznej i rytm perkusyjny. I na głównym planie głos Wrighta… Coś niesamowite. Ten głos kojarzący się a aksamitem teraz brzmi jak połączenie ciepłego niskiego Gilmoura z syczącym Watersem. Wspaniałe podwójne solo gitarowe… Najpierw krótkie, dziwaczne, potem słyszymy genialne, melodyjne – a’la Gilmour. Potem cisza… Odgłosy kołysanki… I pompatyczne dźwięki klawiszy przenikające do słuchacza tak samo jak wchodzący następnie głoś bohatera. Głos rozpaczy i bólu – tak jest prawie do samego końca płyty. Dziwna to miejscami płyta i niewątpliwie niezwykle trudna do słuchania. Trudna tekstowo, trudna muzycznie. Pamiętam, gdy pierwszy raz przesłuchałem ją całą to byłem tak niesamowicie.. zmęczony? Nie wiem czy to właściwe słowo… - naładowany emocjami. Bo to jest dzieło niezwykle emocjonalne…
Następny utwór również zaczyna się odgłosami klawiszy – wyjętych żywcem z horroru. Partia basu… i to magiczne wejście perkusyjne. Po raz kolejny jestem niezwykle zaskoczony. Perkusista Manu Katche nadaje wszystkim utworom to niesamowite brzmienie. Prawdziwe cudo. Warto tę płytę posłuchać choćby dla paru takich momentów. W „Runway”, bo o tym utworze opowiadam, wszystko jakby rośnie – głośniej, potężniej, silniej – i zatrzymanie… Partie skrzypiec i psychodeliczne dźwięki klawiszowe kończą utwór. Tak kończy się pierwsza część płyty…
Druga natomiast wprowadza nas na dobre w opowieść o tym, jaki świat potrafi być niesprawiedliwy. Przenikające do każdego punktu ciała efekty prawdziwe apogeum… Odgłosy dzieci, cyrku… - Czy mają oznaczać tęsknotę? Prawdopodobnie tak, choć muszę przyznać, że dzieło to można interpretować na przeróżny sposób. Z mrocznego „Unfair Ground” przechodzimy do posępnego „Satellite” – absolutnie jeden z najbardziej wpadających w ucho utworów na krążku. Jak zwykle świetna praca sekcji rytmicznej i genialne frazy gitarowe. Brzmiące tak, jakby pochodziły z sesji „The Wall”. Zastanawia fakt, że głosu Ricka Wrighta nie możemy tu doświadczyć w ogromnych ilościach. Wręcz przeciwnie. On daje się nieść muzyce. To ona opowiada o emocjach. Wcale nie gorzej (a może nawet i lepiej) niż sam Mistrz, który odzywa się do nas w „Woman of Custom”. Mamy tu do czynienia z dość pogodną kompozycją – wspaniały moment płyty. Solo gitarowe (akustyczne) wprowadza nas w trochę smutniejsze klimaty po to by znów powrócić w atmosferę chwilowego szczęścia. Celowy zabieg? Czy Wright chce pokazać to, że mimo wszystko szczęście jest zjawiskiem chwilowym? Chyba tak, bo ostatni, krótki, fragment drugiej części płyty zajmują jedynie nostalgiczne dźwięki fortepianu…
Pierwszy akcent trzeciej części dzieła „Black Cloud” cały czas prowadzi słuchacza po tym niesprawiedliwym świecie… Psychodeliczne efekty pokazują nam mękę, przez którą przechodzi Wright i jednocześnie, przez którą przechodzi słuchacz… „Far from the Harbour Wall” to melancholijna opowieść o wspomnieniach, które już nigdy nie wrócą… Gdzieś za głośną partią perkusji słychać delikatne solo akustyczne… Jakby chęć podkreślenia tego, że dawne, cudowne wspomnienia są jednak przytłumione obecną rozpaczą. Głośne solo perkusji, która oddaje wspaniale klimat zagubienia! Jeszcze nigdy czegoś takiego nie słyszałem… „Drawning” (pełniący tu rolę takiego „On The Run”) i „Reaching for the Rail” to kontynuacja horroru, przez jaki przechodzi dusza człowieka… W tym drugim odzywa się Sinead O’Connor, która ma symbolizować zmarłą żonę odzywającą się jakby zza światów i przypominającą mu tę starą kawiarnię, której odgłosy można usłyszeć. Wspaniały dialog Wrighta z O’Connor robi wrażenie rzeczywistej rozmowy… A potem znów floydowskie solo gitarowe przekazujące głos wokalistce. Utwór kończą razem… Wspaniały akcent ukazujący, że bez względu na wszystko zawsze będą ze sobą…
Przed nami ostatni fragment dzieła. Wright płaczącym głosem wspomina niebieski pokój w Wenecji… a następnie słodką July… „Sweet July” rozpoczyna ciekawa partia gitary. Solo na wspaniałym lekkim efekcie i z tym fenomenalnym pogłosem na tle dźwięków klawiszy i gitary akustycznej. Czy ktoś mi teraz powie, że Pink Floyd to Roger Waters/ewentualnie Roger Waters i David Gilmour? Fascynująca ballada z dialogiem dwóch gitar jest chyba punktem kulminacyjnym… Choć w sumie ta płyta ma bardzo dużo punktów kulminacyjnych (to niemożliwe, a jednak)… „Along the Shoreline” to szybki utwór, który łączy w sobie wszystko to co na tej płycie najlepsze… Po raz kolejny chylę głowę przed fenomenalną solówką gitarową. Zwraca uwagę to, jak fenomenalnie czwarta część jest pomyślana. Zaczyna się smutnym „Blue Room In Venice”, potem w „Sweet July” rozimprowizowane gitary przenoszą nas w „Along the Shoreline”. Całość natomiast kończy ballada „Breakthrough” z fenomenalnymi dźwiękami gitary klasycznej i wokalem Sinead O’Connor. Wspaniały akcent na koniec całej płyty – płyty, która zostaje przeze mnie tutaj i teraz okrzyknięta Dziełem Wspaniałym! Utwór ten zostawia w słuchaczu jakąś nadzieję. Pozostawia po sobie nutkę zastanowienia nad światem i udowadnia, że z każdego, nawet największego, problemu można wyjść zwycięską ręką, a przynajmniej mieć poczucie tego, że zrobiło się wszystko w tym kierunku. Wskazuje również na to cudowna okładka płyty, która przedstawia z jednej strony postać pogrążającą się w chorobie, a z drugiej uwalniającą się od niej. Czy dzieło „Broken China” można uznać za spełniony punkt honoru Ricka Wrighta, który chciał tym akcentem pokazać, że zrobił wszystko co mógł w walce o życie żony? Sądzę, że tak i przyznaje, że ta płyta jest wspaniałym uwieńczeniem tej historii.
Ocena: *****
Gdybym nie dał pięciu to bym nie mógł spać po nocach i nie mógł bym spojrzeć Camelowi w oczy… Płyta ta jest jednak przeznaczona dla małego grona ludzi. Jest to rzecz bardzo ciężka. Trudna w odbiorze, więc ludziom którzy są na etapie „Nievermind” Nirvany – raczej nie polecam. Patrząc jednak z punktu widzenia człowieka, który do tego dzieła dorósł (tak, tak o mnie mowa :D) i całej genezy powstania płyty - jest to „Dark Side Of The Moon” w wykonaniu samego Wrighta. … Chciałem napisać „polecam”, ale nie mogę J…
Freddie