Komentarze: 3
Na nową płytę Comy czekało się z wielką niecierpliwością. Co zaproponują tym razem? – sporą dawkę niezłej, miejscami bardzo dobrej muzyki. Jak będzie brzmiał zespół? – inaczej niż na „Pierwszy wyjściu” co nie znaczy, że gorzej. Czy powtórzy sukces debiutu? – nie.
Płyta rozpoczyna się od „Intro”, które nie jest szczytem oryginalności. Powiem więcej – jest bardzo mało oryginalne czego po Comie bym się nie spodziewał. Hałas uliczny, kroki, otwieranie drzwi. Pomijając kiczowatość tych zabiegów zastanawiam się nad sensem tego wprowadzenia. „Intro” nie tłumaczy nam nic, nie wprowadza nas w historię o której opowiada płyta. Jest jedynie pretekstem do rozpoczęcia utworu tytułowego. Po co? …
No właśnie. Delikatne dźwięki gitarowe wprowadzają nas w znajomy świat. Świat Comy. Ciekawe frazy gitarowe, spokojny wokal, poetycki tekst. Dobrze znaleźć się tutaj ponownie. Dobrze znów obcować z tymi dźwiękami. „Zaprzepaszczone siły wielkiej armii świętych znaków” to cudowna ballada, która z wielką klasą i silą zaprasza nas do obejrzenia obrazu, który malowany jest przez kolejne utwory, kolejne dźwięki. Niestety dzieje się tak do pewnego momentu. Po solówce gitarowej w siódmej minucie (która nie jest szczytem gitarowego kunsztu) zespół zaczyna grać temat bez większych zmian, bez jakiś smaczków instrumentalnych (może z wyjątkiem pojawienia się smyków)... I trochę przydługo. Potem wejście wokalu, który powtarza zwrotkę w kółko i w kółko… Następnie zmierzamy się z kolejnym solem gitary (tym razem już bardzo rozbudowanym) i ponownie temat. I modlitwa – jeden z ciekawszych momentów płyty – może dlatego, że nikt tak naprawdę nie wie o co chodzi… Mam mieszane uczucia, ponieważ utwór ten trwa 14 minut, a w warstwie muzycznej składa on się z JEDNEGO motywu granego w różnych wariantach. Nie wydaje mi się, aby był to udany zabieg, gdy po pewnym czasie utwór nieco nudzi. Sądzę, że został on rozciągnięty na siłę. No cóż. Coma w suitach raczej się nie sprawdza. Przynajmniej jak dotąd.
Utwór „Święta” zaczynający się genialnym riffem wreszcie w pełni oddaje nam to czego można było spodziewać się Comie! Zagrany z ogromną energią, świetną wstawką „Boję się, niepojęta moc… Zachwyciło mnie samo zło…”, doprawiony świetną solówką. Doskonale zaaranżowane, wpadające w ucho – tak trzymać! Utwór płynnie przechodzi w „Wojnę” – nie tak udany jak poprzednik choć zwraca ciekawa harmonia gitarowa w refrenie. Nie rozumiem po co kończyć utwór efektami trwającymi aż minutę, ale po nich mamy do czynienia z najlepszym utworem na płycie. Rozpoczynający się ciekawym motywem basowym „W ogrodzie” ma w sobie tą wspaniałą przestrzeń jakiej niestety na tej płycie brakuje. Wydaje mi się, że jest to również najbardziej dojrzały numer na krążku. Fantastycznie zrealizowany. Ogromne wrażenie zrobiło na mnie odpowiednie wyselekcjonowanie poszczególnych instrumentów. Dlaczego tak nie brzmi cały album? Absolutnie nie rozumiem piosenki „System” odznaczający się jakimś dziwnym histerycznym wokalem (którego więcej na płycie niestety) i równie dziwnym pompatycznym tekstem. Wrażenie poprawia „Listopad” z o wiele wiele ciekawszym tekstem i wokalem Piotra Roguckiego. Zwraca też niezwykle fascynująca struktura muzyczna. Utwór trwa prawie dziesięć minut i – co najważniejsze – nie nudzi się. Obok „Święta” i „W ogrodzie” najlepszy numer na krążku. Absolutnym nieporozumieniem jest „Nie ma Joozka” na czele z najbardziej beznadziejnym wstępem jaki kiedykolwiek słyszałem. Nie mogę pojąć dziwnego komunikatu, który przekracza granice kiczu! Nie mogę zrozumieć tego wokalu – nie mogę! Jest to próba skopiowania, a raczej zwykła profanacja wokalistów metalowych. I ten dziwaczny kontrast między naprawdę niezłym refrenem a spieprzoną totalnie zwrotką. Eh… „Tonacja” jest bardzo przeciętnym utworem, aby nie powiedzieć, że słabym. „Ostrość na nieskończoność” jest natomiast doprawdy cudownym kawałkiem muzyki – jednym z ciekawszych na płycie. Psuje klimat natomiast Rogucki i jego tekst, który do całości po prostu nie pasuje. Utwór jednak broni się i dołącza do listy „lepszych”. W następnej kolejności mamy „Daleką drogę do domu” utwór patronujący płytę w radiu (a raczej jego lżejsza wersja, z którą spotykamy się na końcu płyty). Z przykrością muszę stwierdzić, że utwór ten nie ma nic wspólnego z jakąkolwiek alternatywą z jaką Coma kojarzyła się po wydaniu pierwszego albumu. Nie różni się on od „przebojów” w stylu Szymona Wydry. Na sam koniec panowie z Comy serwują nam niezwykle ciekawą pozycję o znamienitym tytule „Schizofrenia”. Fakt utwór ma wiele z klimatów schizofrenicznych i nawiązuje do twórczości takich artystów jak Tool czy King Crimson. Wspaniały klimat (psuty przez wokal, ale muzycznie jest genialnie). Całe szczęście, że „Schizofrenia” znajduje się na samym końcu płyty (nie licząc radiowej wersji „Dalekiej drogi”, która jest jeszcze bardziej cukierkowa niż wersja podstawowa), ponieważ zaciera ślady po kilku – niestety – kiepskich utworach przed nią.
*** 1/2
Podsumowując. Na swoim drugim albumie Coma trochę się zagubiła. Wydaje mi się, że zespół chciał koniecznie nagrać album, który byłby spójny. Miał to być concept-album, ale nie wyszło. Przede wszystkim dlatego, iż płyta jest nierówna. Są momenty świetne, ale są momenty słabe lub bardzo słabe. Płyta miejscami jest szalenie pompatyczna, razi sztucznością – np. w utworze tytułowym. Nie rozumiem tego, że Ci sami muzycy potrafili stworzyć tak pompatyczną balladę jak „Zaprzepaszczone siły…” i jednocześnie napisać tak świetny podniosły utwór jak „Listopad”. Trzy i pół gwiazdki ponieważ album broni się jako całość. Dochodzę jednak do wniosku, iż broni się częściowo dlatego, iż… to po prostu Coma. A gdy słyszymy tą nazwę to zwykłe uderzenie w werbel i najzwyczajniejszy spójnik w tekstach (czasami aż przepompatycznych w przypadku tej płyty) odbierany jest w kategoriach dzieła. Ta płyta – przynajmniej dla mnie – zmieniła takie podejście.